Dobrze znany jest podkład marki Revlon (słynny ColorStay), ale z tej linii wyszło także kilka rodzajów pudrów, po które warto sięgnąć, choć nie cieszą się popularnością godną jego "fluidowego braciszka". Mnie spośród kilku propozycji marki zaciekawił zaprezentowany na zdjęciu Aqua.

Dostępny jest w czterech wariantach odcieniowych, ja wybrałam Transculent Light Medium (030). Jako że jest to puder transparentny, nie należy się bać, że zamawiając ten produkt przez Internet, jakoś bardzo nie wpadniemy w kolor. Ciężko nim sobie zrobić krzywdę, ponieważ cechuje go delikatność. Ładnie dopasowuje się do skóry, matowiąc ją. Pożądany efekt utrzymuje się kilka ładnych godzin (dobra wiadomość dla posiadaczek cery tłustej! :-)), po tym czasie wystarczy szybciutka poprawka. Tym bardziej to będzie łatwiejsze, gdyż przy pojemniczku z pudrem zainstalowany został praktyczny, wysuwany aplikator (ale ja i tak zostaję przy moich pędzlach).


Nie można spodziewać się po tym produkcie, że będzie krył niedoskonałości - no tu musicie uśmiechnąć się do dobrego podkładu. Otóż Aqua w niewielkim stopniu maskuje mankamenty cery. Jego przeznaczeniem jest wykańczać i utrwalać makijaż.

Warto wspomnieć o ciekawostce, jaką ma w sobie ten produkt. Już sama nazwa coś nam sygnalizuje, nie na darmo został on nazwany Aqua. Otóż, puder po zaaplikowaniu na skórę daje baaaardzo przyjemne, subtelne uczucie chłodzenia, jakby twarz została zwilżona wodą. Szkoda tylko, iż odczuwalne jest to jedynie chwileczkę...  :-)

Revlon reklamuje swój wyrób jako puder mineralny. Po odklejeniu nalepki na spodzie, dostałam się do składu, by sprawdzić, czy zapewnienia o obecności minerałów to fakt, czy należy to włożyć między bajki. Jak powszechnie wiadomo, kosmetyki mineralne mają nie zapychać porów, a tu klops - puder w swoim składzie, i to na drugim miejscu, zawiera talk, który może zanieczyszczać i blokować pory...


Ów produkt został przeze mnie zakupiony na Cocolita.pl, w cenie 28.90. Sądzę, że jeszcze nie jest to majątek za poprawny puder (troszkę tylko polecieli z tymi minerałami...), ale z pewnością będę szukać za czymś lepszym. Uważam, iż warto go kupić dla samej ciekawostki, bowiem nie codziennie spotyka się kosmetyk z taką miłym odczuciem przy aplikacji.

Dołączyłam ostatnio do zaszczytnego grona "Polskich Lakieromaniaczek", a przynależność ta do czegoś zobowiązuje. Jako, że nie swatchowałam już chwilę żadnego lakieru, należy nadrobić brak w tej tematyce. Poprosiłam więc Mojego Skarba, by spośród niezaprezentowanych jeszcze i kupionych stosunkowo niedawno kolorowych buteleczek z paznokciowymi mazidłami, wybrał jeden do najbliższej recenzji. Objął wzrokiem moje zbiory i bez większego namysłu wskazał ten różowy cukiereczek.


Ów różowy lakier pochodzi z goldenrosowskiej serii z dopiskiem informującym, iż produkt został wzbogacony w odżywcze proteiny. Nie zauważyłam, by jakoś zbawiennie podziałały na moją płytkę, ale nie wymagam do lakieru, by działał pielęgnacyjnie.

Wpadł mi w oko ze względu na kolorek, na który nigdy wcześniej nie trafiłam. Tak, tak, metaliczny róż to generalnie żaden ewenement, ale ten daje efekt różowej folii na pazurkach. Niewątpliwie tego lakieru zaletami jest duża gramatura (12.5 ml) przy niskiej cenie (dałam niecałe 4 złote). Trwałość ma przyzwoitą, bo ładnie trzyma się na płytce nienaruszalnie przez cztery dni. Za najsłabszy punkt uznaję czas oczekiwania, aż dwie warstewki potrzebne do pełnego krycia wyschną. Ciężko obyć się bez osuszacza - po pół godziny zwątpiłam i chwyciłam za wspomagacze.

Makijażowy wpis miałam zaplanowany na nieco dalszy termin, ale kiedy na blogu Jamapi została ogłoszona akcja pt. "Przywołujemy wiosnę", postanowiłam czym prędzej w nią się włączyć. Należało się sprężyć, bowiem jutro dobiega ona końca.


Tegoroczna zima najwyraźniej niestety bardzo nie chce ustąpić miejsca wiośnie. Według kalendarza, wczoraj miał miejsce pierwszy dzień tej zielonej pory roku, ale wokoło jest biało... Muszę przyznać, że skutecznie zapomniałam w ogóle, co oznacza 21 marca - przypomniał mi dopiero ulepiony pod moją szkołą bałwan z doczepioną karteczką z napisem "Witaj wiosno!". Należę do ludzi, którzy na widok spadających liści i pierwszego śniegu dostają zawrotów głowy. Zdecydowanie kocham wiosnę i lato, kiedy niemalże każdego dnia aktywnie spędzam czas pokonując długie dystanse na rowerze, biegiem... Bardzo mi tego brakuje. Kiedy panują niskie temperatury, nie wyściubiam nosa za drzwi. Ktoś też tak ma? :-)


Makijaż, jak widać na załączony obrazku, został utrzymany w tonacji zieleni - limonka, seledyn; i łososiowej czerwieni. Policzki leciutko musnęłam różem. Ustom natomiast też postanowiłam nadać mocnego koloru za pomocą szminki w kolorze fuksji, pociągniętej błyszczykiem. Całość prezentuje się tak:


Cienie: paleta Sephora / Bell, Glam Wear Neon Colour (01)
Róż: paleta Sephora 
Mascara: Telescopic Explosion, L'Oreal (blackest black)
Błyszczyk: FM, Subtle Rose
Szminka: Rimmel by Kate (02)
Eyeliner: Rimmel, Waterproof Gel Eyeliner (001)
Puder: Revlon ColorStay Aqua, Transculent Light Medium
Podkład: City Matt, Lirene (207)
Gdyby nie moje szkolne obowiązki, post ten wcześniej ujrzałby światło dzienne. A tak niestety, są teraz rzeczy "na wczoraj", które w ostatniej chwili trzeba zrobić - zaliczać, łapać oceny - cóż, prozaiczność maturzysty :-). Im bardziej jestem uciśniona wszelkimi zadaniami, tym bardziej moje oczka i łapki uciekają w stronę malowideł, a wraz z nimi idą w ruch pędzelki.

Ciężko w to uwierzyć, że jutro kalendarz przewiduje pierwszy dzień wiosny, a my natomiast musimy zmagać się z iście zimową aurą. Na szczęście, dzisiaj - niczym światełko w tunelu - zza chmurek wyszło upragnione słoneczko. Od razu jakoś lżej człowiekowi na duszy się robi i ma ochotę się uśmiechać. Pomimo to, stworzyłam na dziś makijaż w nieco ciemniejszych tonacjach: miedź/brązowe złoto, śliwka, przygaszony morski, dół powieki wyszedł stalowy o lekkich tonach zieleni, a to wszystko w graficznej wersji - mocna kreska zewnątrz, zaostrzona kreseczka wewnątrz. Usta pociągnęłam delikatnie beżowym glossem, zaś policzki wykonturowałam subtelnie lekko ceglastym bronzerem.


Zdradzę, że zaplanowałam na przyszłość kilka make upów, będą bardziej kolorowe i energetyzujące - po prostu wiosenne (choć ten również nie jest smutny)! ;)




Cienie: paleta Sephora
Kredka:Sephora (1060A, brown)
Bronzer: paleta Sephora 
Mascara: Telescopic Explosion, L'Oreal (blackest black)
Błyszczyk: paleta Sephora
Eyeliner: paleta Sephora
Puder: Revlon ColorStay Aqua, Transculent Light Medium
Podkład: City Matt, Lirene (207)

Nadszedł czas na małą odsapkę od Jolly Jewels, choć mam jeszcze sporo lakierków z tej serii do zaprezentowania. Na dodatek ich liczba w moich zbiorach wzrosła do dziesięciu, więc kilka jestem do przodu w zdobyciu całej kolekcji... :-)

Choć lakiery marki MIYO są dość popularne i tanie jak barszcz (u mnie po 2.99, ale wiem, że w wielu miejscach ceny sięgają 4-5 złotych), to nigdy wcześniej nie zaopatrywałam się w nie. W końcu postanowiłam spróbować, bo uznałam, że moje zbiory lakierowe - choć różne firmy posiadam - są wyraźnie zdominowane przez Golden Rose. Wpadł mi w oko ten brązik i jeszcze jeden purpurowy fiolet. Ten drugi wkrótce również doczeka się recenzji, na chwilę obecną skupię się na czekoladce. :-)


Zauroczył mnie w nim shimmer oraz zatopione złotawe flejksy (których niestety aparat nie uchwycił). Niestety, zawiodłam się trochę z efektem na paznokciach. Ten "mini drops" traci, kiedy trafia na szponki. Cały urok lakieru zostaje w buteleczce, gdzie wyraźnie w oczy rzucają się wszelkie ozdobniki. Kolor też niezupełnie jest mój, bowiem niekoniecznie lubuję się w brązach (ale maleńkie błyskotki miały mnie przekonać, by i po czekoladkę czasem sięgnąć :-)). Natomiast trzeba przyznać, że fotogeniczny z niego osobnik! Ratuje go tylko światło flesza, ponieważ w moim przekonaniu w takim wydaniu przyzwoicie się prezentuje. Jego barwa staje się nieco tonowo miedziana, szkoda, że taki w codziennych warunkach nie jest.


Cóż, ciężko mi się wypowiedzieć na temat jego rzeczywistej trwałości, ponieważ na wierzch położyłam warstewkę top coatu. Lakierek nosiłam trzy dni, a później zmyłam, gdyż lubię często zmieniać wizerunek moich paznokci. Przez ten czas zero odprysków, tylko końcówki się pościerały. Krycie uzyskane na zdjęciach to wynik trzech cieniutkich warstewek. Niestety, nie jestem w stanie podać numerka tego odcienia, ponieważ na moim egzemplarzu na próżno szukałam takowej informacji.

Reasumując, dla mnie ten produkt w ostatecznym rozrachunku ma więcej plusów i minusów. Z technicznej strony na oklaski zasługuje dostępność (no z tym raczej nie ma problemu...), cena i gramatura (często zmieniam lakier na paznokciach, dokupuję nowe i mija dużo czasu, nim wrócę do używanego niegdyś, więc lepiej, by kosmetyk się nie zepsuł tylko ładnie się zużył). A moje odczucia co do koloru, to jedynie kwestia gustu, więc co do jakości jestem jak najbardziej na tak!

Dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami nt. żelu do brwi i rzęs marki e.l.f., który od paru tygodni użytkuję. To mój pierwszy tego typu kosmetyk, wcześniej nie widziałam wielkiej konieczności ujarzmiania moich brwi, bo z reguły włoski trzymają mi się tak, jak należy. Chciałam jednak nareszcie dowiedzieć się na własnej skórze, "z czym to się je", jak taki produkt się zachowuje, itd. I tak oto skusiłam się na ów poniższy żel:


Ze strony producenta mamy zapewnienie, że żel (zaprojektowany pod okiem wykwalifikowanych make up artists) jest naładowany proteinami, które wzmocnią nasze brwi/rzęsy (w zależności, na co go nakładamy), nadając im zdrowy wygląd z wilgotnym wykończeniem.

Pozornie (!) dostajemy dwa produkty w jednym; podzielony on został na część z żelem do brwi i część z bezbarwną mascarą do rzęs. Prawdę mówiąc nie rozumiem tego zabiegu. Kosmetyk i tu, i tu ma ten sam skład - identyczna zawartość występująca pod różnymi nazwami. Nawet szczoteczki niczym się nie różnią (choć ta rzęsowa część niby odpowiada dodatkowo za podkręcenie włosków, ale jak przypadkiem pomylicie się z częścią brwiową, efekt przecież będzie ten sam ;)). Osobiście nałożyłam ów specyfik na rzęsy tylko raz i wcale nie widziałam obiecanych rezultatów. Ot, to co mi cień się nakruszył na włoski, to z pomocą żelu udało mi się to "posprzątać". Może dobrze byłoby malować tym rzęsy dla względów regeneracyjnych (producent proponuje nakładać na tradycyjną mascarę, jeśli nie chcemy nosić solo), ale ja o moją firankę dbam korzystając z dobrodziejstw olejku rycynowego, aplikowanego na noc.

Natomiast jako żel do brwi spisuje się naprawdę zadowalająco. Choć jak już wspomniałam, raczej moje brewki należą do spokojniejszych, nie przyprawiają mnie o ból głowy, to jednak czasem zdarzy się niesforny włosek, którego żel ładnie ujarzmia, nie sklejając ich nieestetycznie. Efekt utrzymuje się dobrych kilka godzin, jak zaaplikuję go przed godziną siódmą rano, tak około piętnastej wciąż "pilnuje porządku" na moich brwiach. Bardziej wymagające dziewczyny pewnie zmuszone byłyby na małą poprawkę w ciągu dnia, ale nie jest to kwestia uciążliwa.


Swój żelek nabyłam w drogerii internetowej Cocolita.pl w cenie 9.90. Obecnie trwa na niego promocja i możecie się w niego zaopatrzyć o dwa złote taniej. Niestety, z tego co mi wiadomo, nie doszukacie się go w sprzedaży stacjonarnej, w ogóle w Polskich sklepach kosmetycznych nie ma produktów marki e.l.f., która popularna jest np. w Anglii. Za to Allegro i sklepy maści wspomnianej Cocolity oferują w swoim asortymencie kosmetyki tej firmy, dlatego zainteresowanych odsyłam do poszukiwań w sieci.

No tej pani raczej nikomu nie muszę przedstawiać. ;) Serie paletek Sleek są totalnym hitem tej marki; chyba nie przesadzę, jeśli pokuszę się na stwierdzenie, iż ich cienie to sztandarowy produkt firmy. Dzięki nim, Sleek zaistniał w świadomości wielu klientek (w tym mojej). Zdecydowaną przewagę pośród spotkanych na ich temat opinii, to bardzo pozytywne słowa. Skoro każda szanująca się blogerka posiada choć jedną paletę w swoich zbiorach, toteż nie zwlekałam długo na zakup egzemplarza dla siebie.


Zamówiłam ją w sklepie Cocolita.pl, robiąc większe zakupy i prawdę mówiąc, nie mogłam najbardziej się doczekać z zawartości paczki właśnie paletki. Na znak swojej świeżości i nienaruszalności była zapakowana w ładny kartonik (mam takie zboczenie, że lubię, jak kosmetyki są elegancko pakowane, choć nie wpływa to przecież bezpośrednio na jakość samego produktu... ;-)). Również od razu moje oczko polubiło kasetkę palety. Pierwsze schody pojawiły się przy otwieraniu - wtedy byłam w trakcie kuracji wzmacniającej moje słabe paznokcie - po kilku próbach czułam, że jeśli to otworzę, to połamię szponki. Z pomocą przyszedł mi Mój Ukochany, który w mig wygrał pojedynek z upartym zamknięciem. :-) Do tej pory zatrzask zachowuje się opornie, lecz już zdążyłam wyczytać, że z czasem to się wyrobi. Kiedy dobrałam się do środka, zachwytów nie było końca. Jakie kolory! Paletka na żywo prezentuje się jeszcze atrakcyjniej, niż na zdjęciach. Cienie zabezpieczone zostały folią ochronną. Ponadto kasetka ma zainstalowane dość spore lusterko oraz dołączony dwustronny aplikator (który jak dla mnie jest zbędny). 


Wybrałam paletkę z linii Acid. Wybór nie był trudny, choć Sleek w swojej ofercie ma naprawdę multum kombinacji. Jako, że kocham wesołe, neonowe barwy i otaczam się nimi bez względu na porę roku, to nie mogłam zdecydować inaczej. :-) Poza tym, posiadam paletę z Sephory, mam w niej naprawdę ogromną ilość cieni (ale brakowało mi takich zakreślaczowych odcieni, z powodu tych czterech pozycji w środku ją kupiłam), dlatego chciałam, by raczej kolorki mi się nie dublowały (oczywiście w 100% nie dało się tego uniknąć - zyskałam zapas bieli, czerni, stalowego metallicu i jasnego niebieskiego metallicu ;-)).


W "Acidzie" dominują maty, a tylko trzy spośród dwunastki to cienie metaliczne. Za jedną z głównych zalet palet Sleek zazwyczaj podaje się ich wysoki stopień napigmentowania. Według mnie można tak powiedzieć o tych błyszczących kolorkach - naprawdę, trzeba umiejętnie się z nimi obchodzić, by nie zrobić sobie krzywdy ;-). Natomiast zawiodłam się na matach nieco. Dla uzyskania prawdziwie neonowych powiek, muszę trochę namachać się pędzlem. Inaczej efekt będzie tani w dosłownym znaczeniu, bo pełen prześwitów i braku wyrazistości koloru. Na powyższym zdjęciu cienie nałożone są na skórę bez jakiejkolwiek bazy, dzięki podkładowi trochę zyskują na nasyceniu barwy. Wspomnę jeszcze, że cienie lubią się troszkę osypywać, ale u mnie to nie wpływa na postrzeganie produktu w negatywnym świetle. Z kolei niektóre blogerki wymieniają ten fakt jako wadę.

Pomimo lekkiego zawodu na punkcie pigmentacji, nie mówię tym paletkom "nie". Sądzę, że czasem dla wyjątkowego kolorku można poszaleć z pędzelkiem trochę dłużej, a nigdy wcześniej nie spotkałam się z takimi idealnymi neonami wśród cieni. Myślę, że z chęcią będę w przyszłości nabywała następne paletki, ponieważ w ostatecznym rozrachunku wzbudziły we mnie dużo pozytywnych emocji.

Wielka szkoda, że jeszcze nie mamy w Polsce możliwości kupowania sleekowskich wyrobów stacjonarnie (żywię nadzieję, że z powodu niegasnącej popularności paletek, nareszcie zostaną wprowadzone do drogerii... ^^). Należę do tych, co preferowałyby dotknąć, przetestować w sklepie. Jednak jeśli chodzi o kupno przez Internet, to praktycznie wszędzie je dorwiemy, już samo Allegro pełne jest ofert sprzedaży.

Dzisiaj popełniłam grzech kosmetycznej rozpusty i rozpasania w drogerii, dlatego już mam dla Was w planie szereg swatchy i recenzji. :-)
Jednym z takich atrybutów kobiecości jest makijaż. I z okazji Dnia Kobiet przyszykowałam Wam moją propozycję. :-)


 Różowy to kolor, który - jak żaden inny - mocno identyfikowany jest z płcią żeńską. Wielu ludzi nie toleruje go u mężczyzn. Dlatego, dzisiejsza okazja zainspirowała mnie do stworzenia makijażu w takich tonacjach. Żeby nie było nudno, dolną powiekę podkreśliłam fioletowym cieniem.



Wybaczcie za tą różnicę w kolorach skóry - akuratnie zmieniło się światło dzienne (chmurki to przyszły, to odeszły), a ja zauważyłam to dopiero, kiedy makijaż został zmyty... :-)


Cienie: paleta Sephora
Eyeliner: paleta Sephora
Róż: paleta Sephora
Mascara: 3D Lash Defined, Classics
Rzęsy: TopChoice
Podkład: City Matt, Lirene (207)
Puder: Match Perfection, Rimmel (200)

Każda kobieta niejedną w życiu mascarę w swoim życiu zużyła. W końcu to jeden z najważniejszych kosmetyków, który każdej pasuje i dodaje uroku. Wśród moich tuszowych perypetii niedawno znalazł się Telescopic Explosion marki L'Oreal. Wybrałam barwę określaną jako "czarniejszą czerń". Z zapewnień producenta wynika, że to przełomowy wręcz produkt i - w skrócie ujmując - zawiera wszelkie cechy idealnej maskary.A jak się to ma do rzeczywistości?


 Choć nie ocenia się książki po okładce, opakowanie mi nie przypadło do gustu. Wiele mascar posiada bardzo ładne, gustowne i eleganckie. L'Oreal się nie postarał - toporny, kanciasty kształt, zero finezji. Zupełnie z ciekawości postanowiłam sobie ją sprawić, bowiem zainteresowała mnie nietypowa szczoteczka (której zdjęcie poniżej). Miała ona dawać spektakularne efekty - zapewniać rozdzielenie, wydłużenie, pogrubienie rzęs. Brzmi zachęcająco, prawda? Oczywiście, rezultaty ze strony producenta faktycznie są do uzyskania z tym tuszem. Tylko wymaga to wprawnego operowania kosmetykiem, co może sprawiać problem, jeśli wykonujemy szybki, codzienny makijaż o poranku. W pośpiechu tu wyjątkowo łatwo o koszmarne efekty - grudki nadmiaru tuszu, sklejone rzęsy. Maskara dość szybko zasycha, więc jeśli chcemy zrobić poprawki grzebyczkiem, to należy robić to jak najprędzej. Natomiast dużym plusem tej szczoteczki jest jej poręczność przy malowaniu włosków przy kącikach oczu - bardzo łatwo i wygodnie tam dotrzeć, bez przypadkowego zabrudzania skóry wokół, które zapewne w chwili nieuwagi każdej czasem się przytrafi.



Swój egzemplarz kupiłam na Cocolita.pl, który został przeceniony z 25.90 na 15.90. Ale według Wizaz.pl, produkt ten w drogeriach jest do kupienia w cenie 50 zł! To absolutne przepłacenie za ten tusz, zupełnie nie wartuje kwoty sklepowej, ponieważ za tą cenę można dostać coś zachwycającego, a Telescopic Explosion nie jest co prawda najgorszy, ale wielkiego "wow" też nie wywołuje. Raczej nie zainwestowałabym więcej w ten produkt, ponieważ miałam styczność z lepszymi.

Moje zauroczenie tymi lakierami nie mija. Dziś kolejny Jolly Jewels, który z spośród posiadanych przeze mnie zbiorków jest absolutnym ulubieńcem, ponieważ ogólnie świruję na punkcie złota. Niedawno minął zresztą miesiąc od mojej studniówki notabene, na której miałam złotą suknię i buty w tymże kolorku. Ale wrócę do tematu lakierku. Powyższa buteleczka kryje prawdziwe cudo - złotą, świetlistą bazę z zatopionymi różnego rodzaju drobinkami. Daje to odcień różowego złota.


To, jak prezentuje się na szponkach, wprawiło mnie w głęboki zachwyt. Jeden z najpiękniejszych lakierów, jaki miałam przyjemność "nosić". Nie tylko mi zresztą przypadł do gustu - zebrałam za niego (tak nieskromnie mówiąc) niemało komplementów. Okropnie fajnie wygląda efekt pogniecionej folii aluminiowej, jaką daje ten produkt.


Szkoda tylko, że ten lakier troszeczkę jest na bakier z trwałością. W porównaniu z moimi wcześniejszymi doświadczeniami z Jolly Jewels, ten wypada blado - pomalowałam pewnego wieczoru, by na drugi dzień dostrzec starte końcówki, a jeszcze kolejnego lakier zaczął odpadać płatami. Aż serce się krajało, jak najpiękniejszy (oczywiście to opinia subiektywna) z całej serii tak kuleje z trwałością... Krycie, jakie uzyskałam na zdjęciach, to za sprawą trzech warstw; lecz dwie warstwy również są odpowiednie.


Cenowo to zapłaciłam za niego najwyższą ze spotkanych przeze mnie cenę, mianowicie 12.90. Ale pomimo tej trwałości - warto! ;-)

Jeszcze dodam mały dopisek tytułem sprostowania. W założeniu ten blog miał być przede wszystkim makijażowy, ale w praktyce przeważają wpisy swatchowe i recenzje. Spowodowane jest to kilkoma czynnikami - po pierwsze, jestem w klasie maturalnej i najprościej mówiąc, muszę brać na klatę obowiązki związane ze zbliżającym się egzaminem dojrzałości. Poza tym, "spóźniam się" na światło dzienne, a w sztucznym jeszcze niekoniecznie zdjęcia wychodzą tak, jakbym sobie tego życzyła (zaznajamianie się z nowym sprzęcichem... :-)). W chwili, gdy czasu mam troszkę więcej, tj. weekendy, wybywa Mój Nadworny Fotograf, ponieważ studiuje zaocznie. Ale obiecuję, makijaże nie znikną, tylko po prostu póki co, będą pojawiać tak, jak się pojawiają (choć chciałabym częściej). Myślę, że wkrótce, gdy minie ostatnia partia maturalnego szału, to ruszę z kopyta z moją makeupową pasją.
Nadszedł czas na obiecany makijaż. Wykonując go, inspirowałam się Beth Ditto z zespołu Gossip w teledysku "Move in the right direction". Choć słyszałam o nim sporo niezbyt przychylnych opinii (że demoniczny, że "gdybym ją spotkał na żywo, to bym się przestraszył jej make upu!", etc.), to mi on przypadł do gustu tak, że postanowiłam sama spróbować go wykonać. Użyłam do niego czarnej kredki, czarnego eyelinera, na to położyłam czarny cień; również potrzebny jest cień cielisty. Miało być trochę diabolicznie, dlatego koniecznością są mocno wytuszowane rzęsy, a ja się dodatkowo wspomogłam sztucznymi - zresztą tak samo zrobiła Beth. :-)


Cienie: paleta Sephora
Eyeliner: paleta Sephora
Mascara: 3D Lash Defined, Classics
Rzęsy: TopChoice
Podkład: City Matt, Lirene (207)
Puder: Match Perfection, Rimmel (200)


Przy okazji prezentowania paczki ze sklepu Cocolita.pl obiecałam Wam w najbliższym czasie recenzję poszczególnych produktów. Miałam już przyjemność im się przyjrzeć bliżej, dlatego nadszedł czas, by na łamach bloga ocenić każdy po kolei, a zacznę od szminki marki Sleek z serii True Color Lipstick z numerkiem 799. Producent obiecuje produkt: "wysoko napigmentowany, nie wysuszający, nadający połysk, który pomaga utrzymać usta miękkie i delikatne; zawierający witaminę E, która nawilża i chroni usta przed wolnymi rodznikami, powodującymi oznaki starzenia".


Najpierw ustosunkuję się do obietnic umieszczonych na kartoniku. Szmince nie można odmówić doskonałej pigmentacji (o tej kwestii jeszcze za chwileczkę). Usta są pod nią naprawdę miękkie i delikatne, nie wysusza (co prawda stosowałam ją pod bazę krem+podkład, ale wiele pomadek, pomimo takiej ochrony, nie spisuje się pod tym względem). Ciężko mi natomiast wypowiedzieć się na temat jej "leczniczej" natury, ponieważ zważywszy na mój młody wiek (kończący się po raz ostatni na "-naście" :-)) oznak starzenia jeszcze u siebie nie zauważyłam. Na ustach trzyma się ładnie, kilka godzin bez szwanku siedzi "na miejscu", a w przypadku "spotkania" z jedzeniem i piciem ściera się równomiernie. Poza tym, nie zbiera się w załamaniach. Wykończenie nie jest nachalnie błyszczące, ale też nie całkiem matowe - delikatny połysk, coś pomiędzy. Sztyft, w jaki opakowano szminkę, bardzo przypadł mi do gustu ze względu na swoją elegancję.


Teraz słówko o samym kolorze. Jak już wspomniałam, pigmentację ma bardzo, bardzo mocną, co daje nam efekt intensywnej barwy, zresztą widać na załączonym obrazku. Kolorek dość nietypowy (bez dwóch zdań, należę do oddanych entuzjastek wyraźnych odcieni... :-)), bo nie jest to tak do końca pomarańcz (choć on tu dominuje) - ma domieszkę czerwieni (taka barwa doczekała się swojej nazwy, mianowicie tangerine tango).

Pomadka baaaardzo przyciąga spojrzenia. Wczoraj miałam przyjemność wziąć udział w pewnym przedsięwzięciu organizowanym przez bibliotekę w moim miasteczku. Tam zaczepiła mnie jakaś miła, nieznajoma pani, która z wyraźnym zauroczeniem w oczach i głosie wypytywała mnie dyskretnie, gdzie znalazłam taki piękny kolor szminki, wyciągając przy tym karteczkę i długopis z torebki, by zapisać markę i numerek tego egzemplarza. Dodała przy tym, że nigdy wcześniej w sklepie takiej nie widziała (w sumie nic dziwnego, w Polsce jeszcze do takiej perfumeryjno-drogeryjnej dystrybucji Sleek nie trafił, a szkoda - liczę, że w przyszłości się to zmieni). Osobiście sama rozglądałam się za tangerinową pomadką już jakiś czas, ale akuratnie ten kolorek to taki troszeczkę biały kruk, dlatego jak tylko dostrzegłam ją przy robieniu zamówienia na Cocolita.pl, od razu trafiła do mojego koszyka. Zapłaciłam za tą 3.5 gramową oranżówę 20.90, więc jak najbardziej uważam, że trafiłam na fajny produkt w przystępnej cenie. Zachęcona dobrym doświadczeniem z prezentowaną True Colour Lipstick, ostrzę ząbki na inne piękne kolory z tej serii, okraszone ciekawymi nazwami - moja to "tangerinowy krzyk". I faktycznie, szminka "krzyczy" swoją barwą! Mój must have na zbliżającą się wiosnę! :-)