Niedawno poukańczały mi się projekty makijażowe, ale by kontynuować tą pełną twórczej atmosfery zabawę, dołączyłam do akcji organizowanej przez Gociaczka. Parę dni temu ruszył pierwszy tydzień, za zadanie miałyśmy przygotować makijaże inspirowane lodami. Moje ulubione lody to wszelkie orzechowe, czekoladowe, karmelowe, kawowe, waniliowe, ajerkoniakowe i kokosowe smaki. Znacznie mniej lubię owocowe, choć nie jest tak, że ich nie tknę. :-) Z moim Ukochanym uwielbiamy wspólne wieczory przy filmie z lodami, często towarzyszą nam Manhattany. Wśród szerokiej oferty smakowej, podpasowały mi kolorki jagodowo-śmietankowych. Tzn. śmietankowy cień posłużył mi do rozświetlania powieki pod łukiem brwiowym i w kąciku, natomiast na powiekę położyłam brzoskwinkę opalizującą na złoto, taki troszkę karmelek (ponieważ wszelkie lody najchętniej polewałabym sosem toffi ^^). Po kilku bardziej szalonych makijażach, przygotowałam coś spokojniejszego, co sprawdzi się jako dzienniaczek.

Kosmetyki: cienie z palety Sephora, eyeliner Hi-Tech Pierre Rene, kredka brązowa Nouba, rzęsy Donegal, mascara Telescopic Explosion L'Oreal, róż Teracotta Golden Rose, szminka AVON 24k Ultra Color Rich (Golden Petal)

Chciałabym Wam przedstawić dziś bardzo ciekawy produkt, niezbędnik letniej opalenizny.


Oto Teracotta Blush-On, wyrób marki Golden Rose. Wyjątkowy, niepowtarzalny róż rozświetlający, bardzo wielowymiarowy. Mamy tu kilka odcieni brązu, różu, które przy nanoszeniu na aplikator łączą się. Tą mieszankę dodatkowo zdobi wiele złotych drobinek, które nie mogę określić jako tandetne - ba, one dodają uroku!


Przy pierwszym kontakcie zachwyciło mnie piękne, nie byle jakie opakowanie. Bardzo w moim stylu, zwłaszcza, że ma takie złote obramowanie. Mieści w sobie 4 gramy produktu, o półtorarocznym terminie przydatności od chwili otwarcia. Cóż, mi starczy chyba na wieczność, ponieważ róż jest bardzo, ale to bardzo wydajny. Niewątpliwym plusem, jaki mogę mu postawić to mocny pigment kosmetyku. Z drugiej strony wymaga on umiejętnego i ostrożnego używania. Oszczędnie, gdy jesteście opalone, a jeszcze bardziej oszczędnie, gdy słoneczko jeszcze Was nie złapało (no, chyba, że cały rok możecie się cieszyć śniadą karnacją). Jak przesadzicie - o co nietrudno - to w sumie pomarańczowej plamy nie będzie, ale groteskowo brązowy niewypał też nie jest mile widziany przecież. Jak już pierwsze nieudane koty poszły za płoty, to zachwycił mnie efekt. Jeeeeejciu, moje policzki z Teracottą wyglądają przepięknie, promiennie i słonecznie. O czym warto wspomnieć, róż nie blaknie tak szybko, spokojnie cały dzień Wam wytrzyma. Występuje w ośmiokolorowej gamie odcieni, każda coś sobie przypasuje. Ja oceniałam numerek 4. Kosmetyk to moja wygrana za któryśtam tydzień "Defilady..." i cieszę się, że tak się stało, ponieważ prawdę mówiąc w sklepie niekoniecznie by trafił do koszyczka przy zakupach. A tak, poznałam rewelacyjny kosmetyk, którego cena co prawda przekracza 20 zł (kosztuje ok. 24 złote), ale powiadam Wam, że warto zainwestować dla podkreślenia buzi muśniętej Słońcem!
Z przyjemnością postanowiłam coś przygotować na ciekawe wyzwanie zainicjowane przez Eowinę, w którym makijażowe blogerki mogą obalić stereotyp różowego makeupu u blondynki jako tandetny i plastikowy. Co prawda platynowego odcienia włosów nie posiadam, ale nic nie stało na przeszkodzie, bym takowy przygotowała. Należę do osób, które niekoniecznie poddają się schematom, lubią iść pod prąd i nie boją się być sobą. Często takie usposobienia stają w trudnych sytuacjach, lecz najważniejsze to żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. :-) Różowy według mnie to piękny kolor, zwłaszcza w "najwścieklejszej" odsłonie, czyli fuksji (ostatnio, ku uciesze, do mojej butowej kolekcji dołączyły właśnie fuksjowe sandałki na szpilce). Nazywanie go barwą zarezerwowaną jedynie dla plastikowych panienek bardzo ogranicza. To tak samo, gdy ktoś ubranego na czarno człowieka nazywa satanistą...

Mój makijaż nie został kolorystycznie ograniczony do różu, ale ten akcent jest mocno widoczny. Generalnie całość to zasługa kosmetyków Pierre Rene/MIYO.

 

Kosmetyki: cień MIYO OMG Eyeshadows (Bubblegum), cień Pierre Rene Single Eyeshadow, cienie z paletki Pierre Rene Quattro (Ellegance), kredka Eye Matic (01), mascara Pierre Rene Silicone Volume Mascara, rzęsy Donegal, błyszczyk MIYO (Pinneapple), bronzer W7 Honolulu

Moje dotychczasowe recenzje w związku ze współpracą z Pierre Rene były bardzo pozytywne. Dziś jednak mały zgrzyt z kredkami Eye Matic...


Jak widać na załączonym obrazku, otrzymałam dwa egzemplarze. Opakowanie analogiczne do kredek Lip Matic, o których tutaj pisałam. Również mamy wysuwany rysik i gumkę, by ręka nie zsuwała się podczas użytkowania. Nie są to sobie zwykłe kredki. Czarna (a w sumie nie jest ona taka czarna, bo ta czerń trochę jakby wyblakła, ale mniejsza o to) zawiera w sobie kombinację srebrnych, fioletowych i zielonych drobinek. Brązowa posiada mieszankę różowo-zieloną. Niestety aparat nie zdołał uchwycić wielowymiarowości produktu. Na tym jednak miłe słowo o Eye Maticach się kończy...


Po udanym doświadczeniu z konturówkami, do tych kredek podchodziłam z optymizmem. Jakże wielki okazał się mój zawód, kiedy zaczęłam nimi podkreślać oko. Eye Matic nie sunie po powiece jakbym sobie tego życzyła. Trzeba mocniej docisnąć i obrazowo mówiąc trzeć po skórze. Brrr, jak ja tego nie cierpię! A i tak nie pozostawia głębokiego koloru. Kolejnych kilka warstw jest jak loteria - w jednym miejscu pomoże, w drugim już nie poprawi tego marnego krycia. Malowanie ostro zakończonych kresek to raczej sfera marzeń przy takim "tępym" rysiku. Sprawdzian z rozcierania kosmetyk ten również oblał. Co sobie nim narysujesz, takie zostanie. Możesz trzeć, zostanie nienaruszone. No, chyba, że masz mokre palce, to wtedy cały malunek znika.

Niby cena nie jest jakaś z kosmosu, ale naprawdę na tą kredkę szkoda jedenastu złotych... Nie widzę w niej żadnej przydatności, choć zapowiadała się fajnie i gdyby popracować nad formułą, wyszłoby z tego cudeńko, bo pomysł z tymi drobinkami wygląda ładnie. Na dzień dzisiejszy ani nie jest przyjemna w użytkowaniu w codziennym makijażu, ani ze względu na słabe krycie na powiece i brak właściwości rozcieralnych nie znajdzie zastosowania w makeupu wieczorowym. Szkoda.
Spędziłam dziś cudowny dzień, a w zasadzie wieczór z Ukochanym. Nasze wyjście zwieńczyliśmy nieprzyzwoicie dużymi porcjami lodów, ja wzięłam sobie o smaku caffe latte i ta kofeina jednak podziałała na mnie, że teraz, niczym nocny marek, po drugiej w nocy piszę post. :-)

Kurczę, nim się obejrzałam, a tu już oddaję pracę na czwartą turę projektu Jessie. Niby na każdą przewidziane dwa tygodnie, ale jednak leci... :-) Tym razem mogłyśmy sobie lawirować w tematach glamour, pin-up i Barbie. Środkowa kategoria odpadała już na starcie, ponieważ niedawno coś w tych klimatach przezentowałam na blogu. Początkowo planowałam wykazać się w makijażu a'la Barbie, ale skoro wieczorem wychodziłam z Ukochanym na koncert (połączyłam przyjemne z pożytecznym i zaprezentowałam się w tym makijażu "wśród ludzi"), a że szłam odziana w brokatową białą sukienkę, postanowiłam nie robić sobie laleczkowatego, różowego makeupu, tylko odbić w stronę czegoś efektownego i z dodatkiem rozświetlającego połysku, czyli wielbiony przeze mnie glamour. W końcu jestem GlamDiva. ;-)

Kosmetyki: cienie z palety Sephora, kajal Hashmi, eyeliner Rimmel, złoty eyeliner Ingrid, rzęsy Donegal, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, rozświetlacz Technic, szminka AVON Ultra Color Rich 24k (Golden Petal), błyszczyk Golden Rose Shimmer Gloss (52)
Wędrując sobie po blogach natknęłam się na konkurs makijażowy u Olzumo. Chętnie postanowiłam podjąć się wyzwania, tym bardziej, że nigdy jeszcze jakoś na blogu nie pokazywałam makeupu inspirowanego sukienką. Wiedziałam, iż kreacja stanowiąca wzór dla doboru cieni musi być kolorowa (bo tak lubię). Szybko do głowy przyszła mi pamiętna kiecka od Versace, jaką Jennifer Lopez włożyła na Grammy w 2000 roku. Kiedyś kreacja wzbudziła wielką kontrowersję, dziś tak głębokie dekolty nikogo nie szokują (no, chyba, że odsłaniają sporą część pośladków, jak to kilka dni temu pokazała niejaka Patrycja Wojnarowska :-))


Nadruk na materiale, z którego uszyto tą sukienkę jest bardzo wakacyjny i w sumie w dzisiejszych trendach na lato też się przewija. Mój makijaż wzbogaciłam fuksjową pomadką, by dodać takiej soczystości i feerii barw charakterystycznej dla beztroskiego okresu wakacji.


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cienie z palety Sleek Acid, cienie z palety Pierre Rene Quattro (Blue Sky), mascara L'Oreal Telescopic, rzęsy Essence, eyeliner Golden Rose, bronzer i róż z palety Sephora, szminka Rimmel by Kata (02)

Na koniec maleńka prośba. Otóż, miałam przyjemność wziąć udział w konkursie organizowanym przez e-makeupownia.blogspot.com. Przygotowałam na niego makijaż inspirowany jednym z makeupów Illamasqua. Możecie go obejrzeć w ich galerii tutaj. Konkurs został już zamknięty, trwają obrady jury co do najlepszej według nich pracy, ale każda propozycja ma szansę na nagrodę publiczności. Jeżeli więc moja interpretacja tematu Wam przypadła do gustu, będę wdzięczna za każdy komentarz o treści "Dorota Pilip" pod tym zdjęciem, do północy 23 czerwca. :-) Z góry dziękuję za każde przybliżenie mnie do wyróżnienia. :-)
Niedawno wstąpiłam w szeregi "makeupgeekowiczek", gdzie pokazuję swoje makijaże. Swoją drogą, jeśli Wam przypadają moje prace do gustu, będzie mi miło, jak odznaczycie je serduszkami, co tutaj możecie uczynić. Każdego miesiąca organizowane są tam "Makeup Challenges", gdzie użytkowniczki malują na zadany temat. Obecnie trwa tura makijaży inspirowanych superbohaterami.


 Po krótkich oględzinach różnych postaci komiksowych i nie tylko, postanowiłam za wzorzec postawić sobie Wonder Woman. :-) Oto, jak "przeniosłam" tą heroinę na twarz - oprócz kolorów stroju bohaterki, namalowałam zza kreski wyłaniający się identyfikator WW. Usta mają symbolizować kostium - dolna warga spodenki, a górna gorset.

Kosmetyki: cienie z palety Sleek Sunset, cienie z palety Sephora, cienie z palety Pierre Rene Quattro (Blue Sky), eyeliner z palety Sephora (niebieski), eyeliner Ingrid (złoty), eyeliner Beauties Factory Potassium (bordowy), eyeliner Golden Rose (czarny), rzęsy KillyS, bronzer W7 Honolulu, róż z palety Sephora, szminka Maybelline Color Sensational (Fatal Red)

Dziś będzie recenzja pełna zachwytów, ponieważ znalazłam - jak narazie - najlepszy bronzer! Honolulu marki W7 niejednokrotnie widziałam wcześniej przy przeglądaniu drogerii internetowych, ale pomimo zachęcającego opakowania, nie wrzucałam go do koszyka. Później oglądałam jeden z filmików Maxineczki, gdzie go polecała, wtedy mnie wyraźnie zaintrygował. A że za kilka dni Cocolita zrobiła na niego promocję, postanowiłam wreszcie go sprowadzić do swojego zbioru kosmetyków.


Jak już wspomniałam, zachwyca mnie jego opakowanie. Wykonane z estetyką i wdziękiem, oryginalne. Lubię pięknie zapakowane kosmetyki - albo minimalistycznie jak paletki Sleek, albo nietuzinkowo jak ten bronzerek. W środku mamy ukryty produkt z dołączonym aplikatorkiem. Dotychczas do bronzera stosowałam duży pędzel ścięty ukośnie, a ten jest taki długi, wąski i ścięty na prosto, o delikatnym, bardzo przyjemnym włosiu. Kiedy go wypróbowałam, od tamtej pory nakładam bronzer tylko tym.


Bronzer nie posiada drobinek, co jest baaaaardzo ważne, kiedy chcemy modelować twarz. Nie sprawia problemów przy stopniowaniu natężenia, dlatego i bladziochy, i ciemne karnacje będą z niego zadowolone (wypróbowałam na różnych cerach). Przypisuję mu trwałość, ponieważ przy całonocnych imprezach radził sobie znakomicie, nie znikał z policzków. Jest bardzo wydajny, jedno nabranie na pędzel starcza na modelowanie jednego policzka. Neutralny pod względem zapachowym.

Co istotne, nie kosztuje kroci - około 15 złotych, ale niestety stacjonarnie w Polsce się go nie kupi, trzeba szukać w drogeriach internetowych. Tak czy tak, dla mnie to rewelacja wśród bronzerów. Od kiedy zagościł u mnie, po prostu się z nim nie rozstaję!
Gdzieśtam kiedyś wpadła mi w oko informacja, że portal fleszstyle.pl organizuje konkurs makijażowy z nagrodami w postaci książek ich nadwornej makijażystki, czyli niesamowitej KatOsu. Później wiadomość mi umknęła, na szczęście w ostatniej chwili sobie o przedsięwzięciu przypomniałam. Zadanie polegało na przygotowaniu dowolnego, ulubionego, autorskiego makijażu. Osobiście chętnie piszę się na taki freestyle. :-) Od razu wiedziałam, że będzie kolorowo, ponieważ kocham łączyć kilka pięknych barw naraz, nie tylko w makeupie zresztą, ale także w stroju. Postanowiłam pogodzić moich parę słabości, czyli oprócz obecności nagromadzonych kilku odcieni, nie zapominam o uwielbianym złocie, chciałam do takiej mieszanki jeszcze coś dołożyć z makijażu arabskiego, tak szczerze i wiernie wielbionego przeze mnie. Dlatego pojawiły się eksperymenty z eyelinerkiem.


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cienie z palety Sleek Snapshots, cień Inglot Sprint Super Star (90), eyeliner Golden Rose, rzęsy Donegal, kajal Hasmi, mascara Classics, bronzer W7 Honolulu, pomadka z palety Sephora

Ostatnio obyło się bezrecenzyjnie, ale jako, że mam sporo kosmetyków do przedstawienia Wam, chciałabym jak najczęściej pisać swoje odczucia odnośnie używanych produktów. Dlatego dziś pod lupę biorę od jakiegoś czasu stosowany przeze mnie kajal.


Kajal - choć dla wielu osób to tajemnicze słowo, jak zaobserowałam - to rodzaj tradycyjnej arabskiej kredki do makijażu oka. Kosmetyk ten (zresztą jak "nasz" eyeliner) występuje w różnych formach. Ja postawiłam na kajal w sztyfcie i to mój pierwszy tego typu produkt. Opakowanie trafiło mi się niebieskie, ale występuje także w wersji czerwonej (sprzedawca wysyłał losowo, lecz kolor nie ma znaczenia w kwestii zawartości). Z zewnątrz brakuje podstawowych informacji wymaganych u nas (typu skład, producent, etc.), jedynie widnieje napis "Hashmi Kajal".


Kredka została przytwierdzona do fragmentu plastiku, jednak póki co, nie złamała mi się, spokojnie ją użytkuję. Mimo to przypuszczam, że nie zniosłaby wyjątkowo niedelikatnego traktowania. Kajale budzą troszkę kontrowersji. Specyfik ten - jak głosi wiele źródeł - ma wybielać białka, poprzez zamknięcie naczyń krwionośnych w oku, dzięki czemu tęczówka zyskuje na wyrazistości. Brzmi super, tylko szkoda, że do dziś w wielu arabskich kredkach znajduje się w składzie bardzo szkodliwy ołów! Jeśli chodzi o Hashmi, ich kajale są łatwo dostępne w sklepach internetowych, produkują masowo, więc w ich wyrobach zabronione jest używanie tego złego dla organizmu pierwiastka. Według tradycji, kajal ma powstać w wynik odpowiedniej mieszanki ziół, działającej nie tylko dla urody, ale też zdrowia naszych oczu. Wyjąwszy niepokojące wiadomości, mnie ta niepozornie wyglądająca kredka zachwyciła. Trochę nie odpowiada mi jej zapach, ale suma sumarum nie jest tam jakiś nachalny - da się przeżyć. Za to możliwości, jakie daje produkt Hashmi są nieocenione i przez mnóstwo innych kredek niedoścignione! Doskonała pigmentacja - tak, tak, smolista czerń! Rozcieranie jej to czysta przyjemność, więc mam do czynienia z idealną bazą pod smokey. Kajal chętnie i bez zarzutu współpracuje, można stosować nie tylko na powiekę ruchomą, ale też na linię wodną i tutaj swoją trwałością pobija nawet wodoodporne żelowe eyelinery, o zwykłych kredkach już nie wspomnę. Trzyma się swojego miejsca kilka godzin - niestraszne jej nawet szalone tańce. ;-)

Kajal w Polsce kupicie najprościej za pośrednictwem Internetu. Kosztuje śmieszne pieniądze, przy czym służy długo. Za piątaka warto zdobyć taką kredkę. Jeśli skończę sztyfcik, to na pewno nabędę jego braciszka w formie pasty. Ponoć daje jeszcze lepsze rezultaty...
Co prawda prace należało składać do wczoraj, lecz może moje małe potknięcie czasowe zostanie mi puszczone płazem. Taką mam nadzieję! :-) Kiedy myślałam o ostatniej kategorii akcji "Zainspiruj się na wiosnę", wiedziałam, że zmaluję coś a'la moja tzw. trójca wizerunkowa (Kim Kardashian, Jennifer Lopez, Beyonce). Jako, że makeup Kardashianki był niedawno przedstawiany na łamach bloga, a cudowną JLo na ten sam projekt przepięknie przygotowała Milomania, to ja wzięłam na warsztat Beyonce.


Ta wspaniała i urodziwa wokalistka gdy pokazuje się na specjalnych okazjach czy eventach dla gwiazd, zwykle pomalowana jest w brązach, złotach, czerniach... słowem klasyka (no, z małymi odstępstwami :-)), za to często w teledyskach można zaobserwować u niej odjechane, graficzne makijaże. Od dawna chciałam zmierzyć się z panterkowym makeupem z klipu "Kitty Kat", dlatego uznałam, że przygotowanie go na celebrycką kategorię będzie idealną okazją. :-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, eyeliner brązowy z palety Sephora, eyeliner Golden Rose, eyeliner Rimmel, rzęsy Donegal, mascara Classics, bronzer W7 Honolulu, szminka AVON Luxe (Glam Poppy), błyszczyk FM (Innocent Pink)

I jeszcze jedna radosna wieść. Z podsumowania po zakończeniu akcji u Malwiny wyszło, że moje prace są drugie pod względem ilości punktów! Gratuluję lyssie799 za zdobycie głównego schodka na podium. :-) Obecnie jednak trwa bój o nagrodę publiczności i tylko jedna praca ma szansę na zwycięstwo. Jeśli któryś z moich makijaży przygotowany na tamten projekt szczególnie Was zauroczył, będzie mi miło, jak zagłosujecie. Dla ułatwienia dodam, iż moje prace zostały ponumerowane następująco: 12, 32, 48, 61, 79, 89. Każdy tutaj może oddać głos w komentarzu do jutra do godziny 14. Jeśli wskażecie numerki z moimi makijażami, będzie mi cieplej na serduszku. :-)
I już po "Defiladzie...". W tym poście oddaję ostatnią pracę na konkurs. Skończył się też projekt u Malwiny, jutro planuję wykonać ostatni makijaż w ramach akcji "Zainspiruj się na wiosnę"... Na szczęście mam masę pomysłów, dlatego blog nie zamierza popaść w hibernację. :-) Jednakże nastrój nostalgiczny troszkę mnie łapie. Pamiętam, jak ujrzałam info o konkursie Golden Rose. To było pierwsze tego typu przedsięwzięcie, w jakim wzięłam udział. Podchodziłam bardzo sceptycznie, ale postanowiłam się odważyć: "oj, najwyżej się wygłupię". "Wygłupienie się" zaowocowało wyróżnieniem i nagrodą. Wtedy postawiłam sobie za punkt honoru malować na każdy tydzień lub dopóki nie zdobędę paletki. Póki co żadna z moich prac nie została uhonorowana przez jury jako najlepsza, ale nie traciłam zapału. Bardzo mi szkoda, że to już koniec, bo jeszcze malowałabym choćby z pięć tygodni. :-)

Uwieńczeniem dziesięciotygodniowych zmagań jest makijaż Tatiany Okupnik. Piosenkarka słynie z pokażnych krech na powiekach, bardzo rzadko w towarzystwie kolorowych cieni. Na szczęście zaproponowany makijaż w aplikacji dał mi większe pole do popisu jako źródło inspiracji. Choć mam wrażenie, że wizażysta wokalistki trochę niedbale nałożył turkusowy cień, to suma sumarum efekt końcowy nie jest najgorszy.


Ja w swojej wersji postawiłam jednak bardziej na dbałość o szczegóły. Dla nadania takiej jakby wielowymiarowości, dałam kropkę białego cienia na środku powieki ruchomej. Trochę pobawiłam się z podkreślaniem załamania i samą robotą eyelinerową. :-) Usta zostały w całości pomalowane jedynie konturówką, o której parę słówek wspominam niżej.


Tego dnia miałam ogromne problemy ze światłem. O ile udało mi się w dobrym momencie uchwycić zdjęcie otwartego oczka, to już z fotografowaniem twarzy było o wiele gorzej. Słoneczko złośliwie chowało się za chmury... Ale mój Ukochany starał się z całego serca coś wykrzesać...


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, czarna kredka Sephora, rzęsy Essence, bronzer W7 Honolulu, konturówka Pierre Rene Lip Matic (01) + GOLDEN ROSE: mascara Classics 3D Lash Defined Mascara, eyeliner Precision Liner


Jak obiecałam napisać o użytej w makijażu konturówce, tak robię:


Przedstawiam Wam produkt marki Pierre Rene, który się nazywa Lip Matic. Jak sama nazwa wskazuje, jest to automatyczna kredka do ust, dzięki której wykonacie precyzyjniejszy i trwalszy makijaż warg. Konturówka, choć nieco zapomniana, świetnie sprawdzi się dla kobiet, które chcą korygować kształt ust. W ramach współpracy z Pierre Rene otrzymałam dwie takie kredki (co jednak nie ma zupełnego wpływu na mój osąd), w makijażu użyłam bardziej żarówiastego różu (numerek 01), druga natomiast jest ciemniejsza, w naturalnym kolorze ust (numerek 02). Przy zatyczce opakowanie zostało wzbogacone o gumowy fragment, dzięki czemu ręka nie będzie się ślizgać po trzonku kredki.



Sam produkt pozbawiony jest drobinek. Konturówka charakteryzuje się odpowiednią miękkością - wystarczy swobodnie pokrywać wargi kolejnymi pociągnięciami. Na pewno można przypisać jej wydajność, ponieważ kilkakrotnie pokryłam nią całe usta, do tej pory zużycie zauważam znikome. Jeszcze ten fabryczny dzióbek na końcówce nie został skończony. :-) Nie pachnie ani nie smakuje, pod tym względem jest neutralna. Ważny aspekt tej kredki to jej wodoodporność. Supersprawa, jeśli używacie kredek do ust jedynie do obrysu. Przy użyciu jej jako szminki, tj. na cały obszar warg, przy problematycznych (czytaj: ze skłonnością do przesuszania się), wysuszą się Wam na wiór. Z kolei jak nie odnotowujecie u siebie tego typu kłopotów, to śmiało możecie zastąpić sobie czasem tradycyjną pomadkę tą konturówką. Ja tak zrobiłam, ponieważ zauroczył mnie kolorek 01, akurat takiej szminki póki co nie posiadam w zbiorach. Skoro wodoodporna, to w tym przypadku też trwała. Nie rozmazuje się nic a nic. Można pić, można jeść (dopóki nie zetknie się z tłuszczem, będzie trzymała się warg). No i można obdarowywać całusami bez zostawiania po sobie śladu. Wiem, bo wypróbowałam na Ukochanym. :-)

Konturówka Lip Matic cechuje się naprawdę dobrą jakością i powiedziałabym, że jest tania jak barszcz. Kosztuje w granicach 10 zł, starczy Wam na długo, więc takiego wydatku na pewno nie odczujecie.
I znów dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił, po raz kolejny na ostatnią chwilę, a właściwie tym razem gorzej, bo ze spóźnieniem. Co prawda malowałam wczoraj, ale piękna pogoda (nareszcie obyło się bez deszczu) zachęciła mnie do długiego spaceru z Ukochanym. :-)


Inspiracja do tej tury akcji u Jessie nie musiała się długo szukać. Otóż, ostatnio dostałam miły podarunek w postaci pudełeczka z kilkunastoma Snickersami w wersji mini. Wprawdzie batoniki już dawno zostały skonsumowane, ale urocze opakowanie nadal stoi w moim pokoju. :-) Patrząc na nie, postanowiłam zainspirować się logo Snickersa, lecz samym łakociem także.


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cienie z palety Sleek Sunset, cień Inglot Sprint Super Star (90), cienie Pierre Rene Quattro (Blue Sky), eyeliner Rimmel, mascara Classics, rzęsy Essence, złoty eyeliner Ingrid, kajal Hashmi, bronzer z palety Sephora, błyszczyk AVON Dancing with the Stars Dancefloor DIVA (Glistening peach)

Często zamawiam kosmetyki AVON, ponieważ lubię trafić na jakąś ciekawą perełkę. Pewnego dnia wpadł mi w oko błyszczyk z serii sygnowanej przez "Taniec z gwiazdami".

 
Kosmetyk ten występuje w trzech wariantach kolorystycznych, Sparkling Crystal od razu odpadał, za to najpierw miałam zamówić Gleaming Ruby, ale ostatecznie stanęło na Glistening Peach. Liczyłam na śliczny brzoskwiniowy kolorek, na pierwsze wejrzenie spodobało mi się opakowanie. Zresztą sam produkt wyglądał fajnie z zatopionymi srebrnymi, morelowymi i różowymi drobinkami. Nie mogłam doczekać się, jak tylko pojawię się z nim w domu, by móc go przetestować na spokojnie do lusterka. I tu zaczęły się schody...


Aplikator, który nigdy nie powinien powstać! Nabiera tyle błyszczyku, co kot napłakał. Nie przesadzając, muszę dziesięć razy go wyciągać z buteleczki, by pokryć usta, przez co malowanie zajmuje dłuższą chwilę. A nie warto dla niego tak się machać, ponieważ w moim odczuciu daje zbyt subtelny efekt, pomimo, że tyle razy tym aplikatorem się nakładało... Rezultaty notabene po nałożeniu błyszczyka są nijakie. Na szczęście jest on niewydajny, więc długo się z nim męczyć nie będę (a nie lubię wyrzucać czegoś, za co zapłaciłam). 6 mililitrów avonowskiego bubla pachnie i smakuje chemicznie, tanio, "nastolatkowo-czasopismowo". Tyle dobrego, iż nieprzyjemny aromat szybko znika. Gloss z serii "Dancing with the Stars" zaliczam do nietrwałych błyszczyków, zaraz gdzieś umyka i trzeba poprawić. Nikomu go nigdy nie polecę, teraz jeszcze go można dorwać w katalogu, ale nawet nie patrzcie na niego, niech go wycofią i niech nie wraca... Nie wartuje swojej ceny (ok. 15 zł), można trafić na wiele innych błyszczyków, nawet za mniejsze pieniążki, nie wykluczając z tej reguły samego AVONu (jak chcecie kupić jakieś mazidełko do ust z tej firmy, to przyjrzyjcie się serii "Perfect kiss" albo "Glazewear").
Ten i najbliższy tydzień będzie nieco smutnawy, ponieważ kończy mi się kilka projektów... We środę finał "Defilady gwiazd", a następnego dnia oddajemy ostatnie makijaże na akcję "Zainspiruj się na wiosnę"... Natomiast dziś miał być koniec projektu Malwiny, ale prowodyrka - jak się kilka minut temu dowiedziałam - przedłużyła nam ostatnią turę do poniedziałku. Jednak moja praca już została wykonana. :-) Bardzo lubię tworzyć niewyjściowe malunki na twarzy. Gdy cośtam wymyślniejszego macham pędzlami, pochłania mnie to na kilka godzin. Myśląc o makijażu artystycznym, pierwsze skojarzenia kręciły się wokół kwiatów, ale potem przypomniałam sobie o tym, jak dawno widziałam tęczę. Dlatego wyczarowałam sobie ją na buzi. :-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cień Mariza (Oranżada), cień z palety Sleek Acid, mascara AVON Infinitize, eyeliner Beauties Factory (Potassium), pomadka z palety Sephora, Duraline

Po kilku miesiącach posiadania bordowego eyelinera w płynie marki Beauties Factory, postanowiłam wreszcie Wam go zrecenzować.


 Jako fanka kolorowych kresek (które według mnie nie tylko potrafią urozmaicić makijaż, to nawet solo wyglądają efektownie) z chęcią przygarnęłam sobie ten kosmetyk. Wybrałam takie metaliczne bordo z delikatnymi, złotymi drobinkami, ale dostępna jest szersza gama barw (osobiście raczej nie zaopatruję się w całe serie, tylko próbuję pojedyncze egzemplarze - jak się polubimy jakoś szczególnie, to zawsze mogę w przyszłości przecież dokupić kolejne warianty). Kusił mnie też kobalt i jaśniejszy niebieski, jednak dylemat pomógł rozwiązać mi mój Ukochany, wskazując ten, oznaczony symbolem 004 Potassium.
Eyeliner, jak już wspomniałam, ma formę płynną. Produkt cechuje się porządną pigmentacją - wystarczy jedno pociągnięcie i możemy cieszyć się głębokim kolorkiem kreski, bez potrzeby poprawiania. Zasycha szybko, ale tworzy skorupkę pękającą pod wpływem załamań i ruchów powieki. Raczej nie sprawiało mi to problemów, nie widać tego, tylko raz trochę mi "zgrzytnęło" w sympatii do niego, gdy musiałam przejść kawał drogi w deszczu - wtedy fragment mojej kreski po prostu odpadł, jakkolwiek to brzmi... :-) Jako, że mamy tu drobinki, nie nadaje się do malowania linii wodnej, nie dość, że drażni oko, to w mig z niej znika.
Cenowo wypada całkiem fajnie, 12.90 zapłaciłam w Cocolicie. Nie żałuję mimo drobnego minusika zakupu, gdyż na mniej przychylną pogodę nie muszę mieć bordowej kreski. :-)