Mojej przygody "jollyjewelsowej" ciąg dalszy. Choć karnawał już za nami, nie rezygnuję z błyskotek. Jak już wspominałam (i na pewno niejednokrotnie to powtórzę) - ta seria lakierów do paznokci jest moim absolutnym number one, dlatego wielką przyjemność sprawia mi pokazywanie ich Wam. Dzisiaj padło na - notabene uwielbiany przez rzesze blogerek - numerek 110. Osobiście niekoniecznie na pierwszy rzut oka był moim ulubieńcem, ale z czasem bardzo się do niego przekonałam.

  

Po pierwsze muszę przyznać, że co jak co, ale ten lakier zdecydowanie zyskuje na paznokciach, prezentując się na nich naprawdę uroczo. Nie tylko mi przypomina mak wymieszany z płatkami kwiatu tej rośliny. Do krycia widocznego na zamieszczonych fotografiach pomalowałam dwie warstwy lakieru, a pod nią mam dwie warstewki odżywki Eveline 8 w 1, która dodatkowo pazurki mi rozbieliła.

  

Za ten egzemplarz zapłaciłam 9.90. W chwili pisania notki mija dwa dni i jak zaobserwowałam, lakierek trzyma się na swoim miejscu. Jeszcze nie starł się z końcówek, co mnie bardzo cieszy.

Na dniach spodziewajcie się wpisu z makijażem, bo takowy już się przygotowuje... :-)
 


Kilka dni temu postanowiłam powiększyć mój zbiór kosmetyków o kilka nowych egzemplarzy. Zakupu dokonałam przez sklep Cocolita.pl. Przeglądałam kilka tego typu drogerii, ale najbardziej przekonał mnie ów, ponieważ potrzebne mi produkty najbardziej odpowiadały mi właśnie od nich. Poza tym oferują bardzo przystępne ceny swojego szerokiego asortymentu.


Na załączonym obrazku widać paletkę Sleek iDivine Acid, żel do brwi i rzęs marki elf i mascarę  L'oreal Telescopic Explosion.


A tutaj eyeliner marki Beauties Factory, puder Revlon ColorStay Aqua (oj, ciekawy on jest!), słynny podkład Revlon ColorStay, no i szminka True Color Lipstick ze Sleek'a.

Na przestrzeni przyszłych notek powyższe produkty będę osobno recenzować i z pewnością pojawią się one w makijażach.

Nim przejdę do samego makijażu, wspomnę słówko o moim warsztacie pracy. Głównie tworzę za sprawą paletki z Sephory (to ta edycja z 2011 r. - wygląda tak). Mój ukochany sprezentował mi ją na osiemnaste urodziny i to był strzał w dziesiątkę, choć wcześniej w ogóle się nie malowałam, a i przez jakiś czas posiadania, nie pchałam w ogóle do niej rąk. Wyglądała ona tak pięknie, że aż szkoda było naruszać; ale jak już zaczęłam, ciągle eksperymentuję, ćwiczę, kombinuję - pokochałam to baaaaardzo! Krążą o niej różne opinie, lecz mi ona służy od roku, dzień w dzień idzie w ruch i jestem szczerze zadowolona. Powoli do moich zbiorów dołączają nowe kosmetyki, ale jak narazie lwia część moich makijaży będzie z wykorzystaniem właśnie sephorowskiej palety.

Teraz przechodzę do sedna sprawy, tj. mojego pierwszego zaprezentowanego Wam makijażu. Miałam ogromny problem z nazwaniem go, a chciałabym, by każdy make up nosił jakiś tytuł. Po burzy mózgów padło na "pąsowy błękit" ze względu na kolorystykę tegoż makijażu. Do jego wykonania zainspirowała mnie znaleziona w szufladzie apaszka, którą przewiązałam sobie wokół głowy, a akcenty różowe to za sprawą prezentowanych w poprzednim poście paznokci.


Jest to delikatna propozycja, więc można ją nieco ubarwić jakąś szminką/błyszczykiem w wyrazistszej barwie, by nie wypadło blado.


Cienie: paleta Sephora
Eyeliner: paleta Sephora
Mascara: 3D Lash Defined, Classics
Podkład: City Matt, Lirene (207)
Puder: Match Perfection, Rimmel (200)
Róż: paleta Sephora
Usta: Lasting finish by Kate, Rimmel (02)
Wymyślenie paru zdań powitalnych sprawia mi nieco problemu (z całą pewnością nie wynika to z niedbalstwa, lecz z usilnej chęci uniknięcia sztampowości), dlatego może na wstępie wyznam Wam, dlaczego w ogóle pojawiam się w blogosferze.
Nie jestem w tym temacie świeżynką. Na samą myśl o moich pierwszych podrygach dostaję rumieńców - to były czasy szkoły podstawowej, moda na posiadanie bloga ogarnęła wszystkie moje koleżanki. Dzięki szatańskim - ale jakże przydatnym - stronom internetowym, które zapamiętują poszczególne witryny, czasem wracam do wczesnonastoletnich, blogowych zwierzeń. :) Reakcji na tamte wypociny nie muszę nikomu przedstawiać - podobne odczucia towarzyszą po odczytaniu pamiętnika po pięciu latach. Jakkolwiek przygoda z blogami-dziennikami trwała krótko, ponieważ później moją uwagę na długo zaprzątnęły blogi fanowskie, przekształcające się później w fansite'y. Moje zainteresowania co do idoli ulegały zmianie, ale w ciągu sześciu lat takiej zabawy nauczyłam się tworzyć strony (na dzisiejsze standardy już bardzo ubogie, wstyd opowiadać o tym szerzej), obyłam się z kilkoma interesującymi skryptami i od tego zaczęło się tworzenie grafiki. Ta moja bardzo podstawowa wiedza w temacie WWW zresztą wywróciła do góry nogami moje życie prywatne, ale to temat na inny raz. :-)
Blog taki jak ten długo chodził mi po głowie. Chciałam dzielić się moimi pasjami i zainteresowaniami. Ostatecznie przekonał mnie do zrealizowania tego planu Mój Ukochany, który zresztą ma ogromny wkład w tym. Generalnie zamierzam tutaj pokazywać moje makijaże (kocham to robić, kocham!), ciekawe/przydatne sposoby na pielęgnację urody oraz recenzować kosmetyki. Nie chciałabym przy tym zamykać kręgu tematów, ponieważ lubię coś zwiedzić, przeczytać, pooglądać, upiec, upichcić... Uff, może się z tego zrobić niezły misz-masz! :-)

To by było na tyle tytułem przywitania. Przechodzę już do typowo blogowej rzeczywistości.

Lakierów marki Golden Rose z serii Jolly Jewels nie muszę nikomu przedstawiać. I choć jestem nieco "przeterminowana" ze swoją recenzją (ponieważ ten temat przemaglowany został wiele razy na blogach), to nie mogłam się powstrzymać z pokazaniem ich także u siebie. Jak żadne dotychczas lakiery, te zdobyły moje serce totalnie. Dotychczas uzbierałam dopiero pięć kolorków z tej serii, ale zamierzam powoli, acz sukcesywnie, zdobywać kolejne pozycje. Absolutnie wpadają w moje gusta - są bardzo glamour i nietuzinkowe, a ja kocham błyskotki. :-) Nie widzę przeszkód, by używać ich na co dzień, choć dla niektórych takie pazurki są zbyt krzykliwe. Dają naprawdę mnóstwo możliwości, co mocno za nimi przemawia. Bodajże parę dni temu zostało wprowadzone kilka nowych kolorów, które mnie bardzo, ale to bardzo zachwyciły. Po prostu mój must have! Ta firma chce chyba mnie puścić z torbami... :-)


Na pierwszy ogień idzie numerek 109 - przezroczysta, różowa baza z zanurzonymi z dwoma rodzajami drobinek: białymi i błyszczącymi w kolorze fuksji. Można nakładać na dowolny lakier bazowy, ale ja pomalowałam nim paznokcie solo, stosując dwie warstwy, co daje uroczy, nienachalny i dość dyskretny, a jednak efektowny manicure. Aż nie mogę się napatrzeć na moje szponki, kiedy wyglądają tak uroczo. :-) Przywodzą mi na myśl pudrowe cukiereczki lub lukrowane ciasteczka z białą cukrową posypką.


Powiem Wam, że do niedawna nie należałam do wielkich zwolenniczek lakierów marki Golden Rose. Owszem, niska cena i mnogość dostępnych w ofercie barw to niewątpliwe plusy tych produktów, lecz denerwowała mnie w nich konieczność długiego oczekiwania na wyschnięcie. O dziwo, z tym lakierem nie musiałam powstrzymywać się od wszelakich zajęć przez ok. godzinę, by nie naruszyć pomalowanych paznokci. Wyschnął bardzo szybko, ale już nieco gorzej z trwałością, ponieważ dziś noszę go drugi dzień i już dostrzegłam starte końcówki.


Cenowo lakiery z serii Jolly Jewels wypadają drożej od innych serii tej marki. Kupowałam je początkowo po 12.90; można je znaleźć bardzo często, np. na stronie producenta, za 10.90; natomiast odkryłam u mnie w miasteczku sklep, w którym są po 9.90 i właśnie ten, który Wam prezentuję tyle kosztował. Aczkolwiek sądzę, że warte są tych pieniędzy. Wcześniej w sklepach nie było dostępnych takich bajecznych lakierów, a jeśli już, kosztowały w porównaniu z tymi krocie.

Wkrótce swatche pozostałych pozycji Jolly Jewels, jakie dotychczas udało mi się zdobyć. Wierzę, że wśród Was są równie zachwycone tymi lakierami jak ja i z przyjemnością popatrzą po raz kolejny na ich recenzję. :-)