Leci ten czas jak szalony. Nim się dobrze nie obejrzałam, a tu już czwarty tydzień "Defilady Gwiazd". Teraz robimy się na Ditę Von Teese. Do makijażu na tą tancerkę podchodziłam mniej chętnie, jak do poprzednich edycji, ale to dlatego, iż nie jestem szczególną fanką Dity, a także jej uroda nie do końca do mnie przemawia. Oczywiście podoba mi się jej styl i pomysł na siebie, natomiast z czerwonoustych kobiet zdecydowanie wolę Marilyn. Nie chciałam dublować makijażu z krwistymi wargami, więc szukałam czegoś innego na twarzy Dity.


No i znalazłam coś takiego. Usta już tu są ciemniejsze, nie tradycyjnie czerwone. Wpadają w burgund. Na powiekach nie ma samej kreski, gwiazda burleski ma zaaplikowane kolorowe cienie. Tym bardziej mnie ten make up zachęcił, wszak baaaaardzo rzadko używam czerwonych/bordowych cieni. :-) Miałam więc okazję coś wykonać w tych kolorkach, które powędrowały w załamanie powieki. Natomiast na ruchomą część nałożyłam matowy, brązowy cień, a dolną pomalowałam kombinacją "jedną na drugą" kilku barw. No i obowiązkowo czarna krecha, a dla dodania spojrzeniu głębi oraz tego "burleskowego" czaru - sztuczne rzęsy.


Może zauważyliście, może nie, ale pod okiem "uwydatnił" mi się pieprzyk :-). Taki domalowuje sobie zawsze Dita, u mnie naturalnie występuje, lecz go poprawiłam na czarno, w innym wypadku były niewidoczny, biorąc pod uwagę jeszcze warstwę podkładu i pudru. Usta - tak jak ta rozkochana w retro artystka - zrobiłam sobie burgundowe. Na policzki powędrował ceglasty róż. Może to dość kontrowersyjne połączenie - mocne usta, mocne oko - ale ja się w tym czułam dobrze. ;-)


Kosmetyki: cienie z palety Sephora, kredka z Sephory, konturówka Pierre Rene Lipliner Waterproof, rzęsy KillyS, pomadka z palety Sephora, bronzer z paletki Sephora + GOLDEN ROSE: mascara Classics 3D Lash Defined Mascara, eyeliner Precision Liner

Jesteśmy w takich tematach konkursowych, to chętnie się pochwalę kolejnym sukcesem w kierunku makijażu. Otóż, mój wiosenny make up wykonany na konkurs u Domi zdobył jedną z trzech nagród! To naprawdę piękne i motywujące, kiedy moja praca zostaje doceniana. Zwłaszcza, że jestem wciąż początkującą amatorką. Maluję (siebie w ogóle (!)) od roku dopiero, wcześniej nie miałam w zasadzie ani jednego kolorówkowego kosmetyku, więc te wyróżnienia dają mi ogromnego powera w mojej pasji. Dziękuję! <3

To jeszcze nie koniec posta. Jak widzicie, ostatnio zrobiło się u mnie stricte makijażowo, a jednak w sercu czuję, że chciałabym pisać dla Was recenzje. W sieci dominują blogi (jak już mówimy o tych urodowych) zajmujące się recenzjonowaniem produktów do pielęgnacji, znacznie mniej dziewczyn podejmuje się tematu malowania się. Tym bardziej nie pasuje mi rezygnować z przedstawiania moich doświadczeń z kosmetykami kolorowymi. :-) Dlatego po przemyśleniach, jak pogodzić moje częste wpisy z make upami z recenzjami, postanowiłam, iż nie będę rozdrabniać się na drobne. Swoje spostrzeżenia nt. kosmetyku będę Wam przedstawiać pod makijażami, o ile będą w nim wykorzystane. Od razu będziecie mieć podgląd danego produktu.

I tak na pierwszy ogień po zmianie formuły do oceny poddaję moją jedną z nagród od Golden Rose z "Defilady Gwiazd". Eyeliner ten został dodany do zestawu za makijaż a'la Audrey Hepburn. Wykorzystałam go także w powyższej propozycji konkursowej.


Ten kosmetyk zalicza się do rodziny eyelinerów w pisaku. I choć powiem Wam, iż jestem oddaną fanką eyelinerów w żelu, to jednak ten zdobył u mnie uznanie. Zgodnie z obietnicą na opakowaniu, jest wodoodporny i trwały. Ciężko mi powiedzieć, czy odbija się na powiece, gdyż z żadnym linerem nie mam takich problemów - widocznie mam "przyjaźniejszą" budowę oka, ale nie powinen sprawiać kłopotu, gdyż szybko schnie. Za jednym pociągnięciem zostawia ładną, głęboką czerń. A wystarczą delikatne pociągnięcia, rysik bardzo szybko "reaguje". Na dodatek końcóweczka ze względu na cieniutkie zakończenie, pozwala na malowanie precyzyjnych kreseczek. Nie zostawia żadnych brzydkich grudek, ani "skorupek" na powiece.


Niestety, ma krótką żywotność, tylko sześć miesięcy od otwarcia. Dlatego będzie częściej wykorzystywany w moich makijażach, by w porę go zużyć, ale nie ubolewam nad tym, gdyż naprawdę przypadł mi on do gustu. Cenę również ma w miarę przystępną. W oficjalnym sklepiku firmy Golden Rose można go mieć za 16.90. Z dostępnością również nie będzie wielkiego problemu - na pewno wyspy GR i drogerie nie zawiodą! :-) Polecam Wam ten kosmetyk!
Konkursy i wszelkie akcje wciągnęły mnie na dobre. W chwili, gdy na malowanie z weny brak czasu, warto mieć takiego motywatora z określonym "terminem ważności". Międzyczasie, gdy maluję do zmagań w ramach "Defilady Gwiazd", postanowiłam spróbować sił i szczęścia w konkursie ogłoszonym na blogu Domi.



W chwili wykonywania makijażu pogoda była mało wiosenna - niebo zasnuło się szarymi chmurami, ale nie ostudzało mi to zapału i polotu w dobieraniu barw. Pierwsze skojarzenie kolorystyczne z tą porą roku to zieleń, dlatego nie mogło jej zabraknąć w moim makijażu. Żeby nie było monochromatycznie, od wewnętrznego kącika zrobiłam przejście od żółci przez pomarańcz, docierając wreszcie do limonki. Troszeczkę pokombinowałam z odcieniami zieleni i brzoskwini od załamania powieki pod samą brew, jednak dbałam, by zachować delikatność - w moim odczuciu wiosna jest lekka, świeża i młodzieńcza. Pobawiłam się z kreską i nie pomijając "jaskółki" na górnej powiece, dodałam jeszcze zieloną, grubą kreskę na dolną część.





Na koniec jeszcze takie zdjęcie z karteczką, którego wymaga regulamin konkursu... :-)

 
Kosmetyki: cienie z palety Sephora, cień Mariza (oranżada), cień w musie Bell, eyeliner z palety Sephora, sztuczne rzęsy Donegal, mascara Classics 3D Lash Defined, bronzer i róż z palety Sephora, szminka Sleek (Tangerine Scream), błyszczyk FM (Subtle Rose) + KOSMETYK MIYO: podkład Fresh Face Fluid
Włączyłam się do kolejnej akcji makijażowej, ale kreatorki wszelkich majstersztyków na paznokciach też są mile widziane. Tematy u Jessie nieco mnie przeraziły, ale stwierdziłam, iż się przełamię - do odważnych świat należy. To świetna okazja, by popróbować nowych wcieleń i kierunków, dlatego czuję wielką motywację i chęć, by stawiać czoła nawet najtrudniejszym zawiłościom makijażowym. ;-) Każda tura będzie trwać dwa tygodnie, więc z całą pewnością znajdę czas na zmalowanie czegoś. Banner znajduje się z prawej strony bloga, toteż tam możecie podejrzeć, w jakie tematyki będziemy miały za zadanie się wgryźć.

Na pierwszy ogień idzie "Anime/Ganguro/Gyaru", czyli tematycznie krążymy wokół Japonii. W rzeczywistości tura ta zaczyna się dopiero za trzy dni, ale ja już przygotowałam coś od siebie i wrzucam szybciej. :-) Podążyłam w stronę anime, choć z początku planowałam "zostać" gyaru. Może przy okazji innego projektu lub z poczucia weny zrobię się na taką słodką dziewczynkę, choć i anime ma coś uroczego w sobie. Nie należę do fanów japońskich kreskówek, ale zawsze podziwiałam ich styl rysowania. Ponadto - z wielkim sentymentem wspominam "Czarodziejkę z księżyca". Oglądałam to jako mała dziewczynka, jeszcze za czasów pierwszej emisji, tj. na Polsacie. Z przyjemnością zasiadam teraz przed TV w sobotnie poranki, by obejrzeć powtarzaną serię na TV6. Miło to sobie popatrzeć na ulubioną animację (broń Boże nie "bajeczkę"!) z dawien dawna...


Muszę przyznać, iż miałam dużo zabawy z tym makijażem, choć był dość pracochłonny. Od razu się przyznaję, że oczy z fioletowym kolorkiem to dzieło dobrodziejstwa, jakim jest Photoshop. Niestety, nie posiadam specjalistycznych soczewek jeszcze... ;-) Ale mam nadzieję, iż wybaczycie mi pewne nagięcia. Drugim są włosy - nie będę Wam wciskać, iż pofarbowałam się na amarantowo, bo jednak widać, iż w zdjęciu coś jest majstrowane z moimi kosmykami. Jednak chciałam dodatkowo oddać ducha niekiedy surrealistycznego anime, gdzie wszystko jest możliwe. Dlatego przenosimy się w świat wyobraźni, w którym ja mam włosy w kolorze z pogranicza różu i fioletu. :-)


Kosmetyki:
Cienie: paleta Sephora, paleta Sleek Acid
Eyeliner: paleta Sephora
Mascara: Classics 3D Lash Defined Mascara
Rzęsy: Donegal, KillyS
Kredka: IsaDora, Inliner Kajal (biała)
Bronzer, Róż: Sephora
Rozświetlacz: FM, Glow Powder Pearls
Usta: szminka Astor, Ballerina Pink (101)
Na trzeci tydzień Defilady Gwiazd została przydzielona chyba największa ikona ikon wśród kobiet. Mowa oczywiście o Marilyn Monroe, która już na zawsze pozostanie legendą. Ogromnie podziwiam tą Gwiazdę (celowo napisałam z dużej litery, gdyż Ona należała do tych prawdziwych), ale nie będę przytaczać jej baaaaaardzo interesującego notabene życiorysu, bowiem zeszłoby mi na tym całe dnie. Dziś skupię się na makijażu, który jak się okazuje nie jest tak oczywisty, jak by się zdawało. Swego czasu zainteresowałam się tym tematem i zgłębiłam go. Znakami firmowymi Monroe jest kreska, pieprzyk i czerwone usta. Ale przybliżę Wam, że w tej prostocie tkwi jednak bardziej zawiła metoda.


Tak z reguły malowała się Marilyn. Nie kombinowała z kolorowymi cieniami, innymi pomadkami czy błyszczykami. Jej makijaż ma w zasadzie wszystkie cechy makijażu idealnego, z maleńkimi modyfikacjami będzie w nim dobrze każdej kobiecie. Na dodatek pasuje na każdą okazję, jest uniwersalny. Marilyn - choć to również "pani z kreską" (o czym jeszcze za momencik) - stanowi zupełne przeciwieństwo minimalistycznej w make upie Audrey Hepburn. Blondwłosa piękność podejmowała się konturowania owalu twarzy w bardziej zaawansowanym stopniu, niż jedynie modelowanie policzków różem. Nanosiła ów kosmetyk również na skronie aż do linii włosów oraz na linię żuchwy. Natomiast rozświetlaczem traktowała czoło, przestrzeń między brwiami, okolice oczodołów, brodę i miejsce pomiędzy nosem a "łukiem kupidyna".






Gwiazda do perfekcji opanowała nadawanie swojemu spojrzeniu seksownego, kociego wyrazu. Wbrew powszechnej opinii, jej kreska nie była taka oczywista, tj. nakreślona czarnym eyelinerem. Otóż, w rzeczywistości rzadko stosowała liner w takowym kolorze. Zazwyczaj kosmetyk miał brązową barwę, niekiedy bardzo ciemny odcień. Malowała nim kreseczkę wzdłuż górnej powieki, ale również (!) kącika dolnej, wyciągając ją na zewnątrz nieco dalej, niekoniecznie ją łącząc z górną (co można zauważyć na powyższym obrazku) - ta pusta przestrzeń zostawała wypełniona białą kredką. Co ciekawe, zaraz nad brązową kreską na górnej powiece, aktorka miała również cieniutką linię pociągniętą eyelinerem w złotawych odcieniach.


Warto wspomnieć też o makijażu ust, który również kryje w sobie pewien sekret. Marilyn wykorzystywała sztuczkę optycznie wydatniającą wargi, tj. cieniowanie. W tym celu używała kilku odcieni czerwonych szminek (zataczała kontur ust od najciemniejszej do najjaśniejszej). Zanim jednak brała się za gradientowanie, obrysowywała wargi konturówką. Dla efektu wilgotnych ust, nanosiła nań błyszczyk, ze szczególnym skupieniem się na środku dolnej wargi.

A teraz czas na moją interpretację make upu Gwiazdy. Postanowiłam się trzymać "sekretów", które powyżej Wam wypisałam. Muszę przyznać, że spośród dotychczasowych makijaży wykonanych w ramach konkursu "Defilada Gwiazd", ten przyniósł mi najwięcej zachodu. Efekt końcowy za pierwszym razem mnie jak najbardziej zadowolił, lecz oglądając wykonane zdjęcia czułam, że muszę powtórzyć fotografowanie - a to światło nie takie, a tu coś nie odpowiada. Dlatego ponowna próba odbyła się kolejnego dnia. Makijaż wykonywało się przyjemnie, ale zamieszanie czyniło wykonanie fryzury. Choć nie udało mi się wyczarować loków Marilyn - moje włosy są dłuższe i cięższe, nie chcą tak się ładnie kręcić blisko nasady - chciałam, by jednak duch legendy został zachowany. :-)


Makijaż oka wyszedł bardzo subtelnie, zresztą taki nosiła Marilyn. Powiekę potraktowałam dla efektu bardziej "glamour" złotym cieniem, a załamanie powieki podkreśliłam delikatnym, brązowym cieniem. Monroe brwi podkreślała na kolor brązowy - ja zrobiłam to w tonacjach czerni, bo takie są moje naturalne brwi (w duecie z włosami ciemny blond ;-)). Na sam koniec podczas malowania zostawiłam sobie usta - patrząc na efekt, uznałam bezapelacyjnie, iż ten makijaż aż się prosi o mocniejszy akcent. No to bęc!



Kosmetyki:
Cienie: paleta Sephora
Eyeliner: cienie z palety Sephora potraktowane płynem Duraline z Inglota
Mascara: Classics 3D Lash Defined Mascara
Rzęsy: Donegal
Kredka: IsaDora, Inliner Kajal (biała)
Bronzer: Sephora
Rozświetlacz: FM, Glow Powder Pearls
Usta: Maybelline, Color Sensational, Fatal Red (530); pomadki z palety Sephora
Coś zawsze musi u mnie kuleć. Z początku mojej blogowej działalności dość mało było tematów makijażowych, a teraz na rzecz make upów osłabiło się moje pisanie recenzji lakierowych i kosmetycznych. Dlatego mała przerwa od "malunków" (choć zakolejkowane mam już dwa na przyszłe dni... :-)) dobrze Wam zrobi, ponieważ chcę zaprezentować jeden z najpiękniejszych lakierów, jaki ostatnimi czasy zasilił moją kolekcję.


A oto sprawca mojego zachwytu: Rimmel Precious Stones. To mieszanka popielato-srebrnych drobinek z dodatkiem srebrnych, holograficznych, małych sześciokątów. Seria ta została wypuszczona jeszcze w tamtym roku, obejmuje dwie pozycje (oczywiście z zauroczenia tym szaraczkiem poleciałam kupić czerwień, ale o niej innym razem). 


Choć jestem znana z tego, że nie cierpię szarych lakierów na mojej płytce, ten natomiast - jak już wcześniej wspomniałam - zdobył moje serce. Jego tajemnica tkwi w wyjątkowej teksturze. I choć w buteleczce wygląda ślicznie, to na wieeeeelki  plus zyskuje na paznokciach! I tu niespodzianka: kiedy mi wyschnęły trzy warstewki tego specyfiku (w celu pełnego krycia, ale szybko moje dłonie stały się "użyteczne"), moim oczom ujawniła się ciekawa tekstura, zupełnie różniąca się od innych glitterów. Na moje oko to przypomina piaskowe wykończenie, choć producent w ogóle nie dodawał żadnego dopisku, że ów lakier pozwala uzyskać naprawdę piękny efekt. Może nazwa tego odcienia, "Diamond Dust" wskazuje na takie śliczne wykończenie, którego zdjęcia nawet w pełni nie odzwierciedlają? :-)


Widziałam w Internecie swatche tego lakieru z warstwą top coatu na wierzchu i w moim odczuciu, to niestety dodatkowy blask działa na jego niekorzyść. Dlatego nawet nie zamierzałam go lakierować bezbarwnościami. Nim go zakupiłam, w sieci postanowiłam poczytać recenzje o nim. Padło wiele zarzutów co do trwałości - że jeszcze tego samego dnia po pomalowaniu odpada całymi płatami. No u mnie nienaruszony trzymał się cztery dni, więc tu się miło zaskoczyłam.


Małym minusem - choć to akurat pojęcie bardzo względne - jest szeroki pędzelek, którym łatwo zalać skórki. Zmywa się dość opornie, konieczne jest zastosowanie metody foliowej. Z dostępnością nie będziecie mieć większego problemu, bo osobiście widziałam je jeszcze przy szafach Rimmel. Jeśli chodzi o wymyślne glittery, to cena jest nieco wyższa, niż np. Jolly Jewels. Tam za ponad 10 ml lakieru cena waha się od 10 do 13 zł, a ten za 8 ml produktu zapłaciłam 12.39.

Przy okazji mam dla Was kolejną szczęśliwą nowinkę. Otóż, mój makijaż a'la Brigitte Bardot zdobył kolejne wyróżnienie! <3 Dla takich chwil warto żyć i mieć pasję!
Właśnie, w zasadzie w ostatniej chwili, dołączam się do drugiej tury konkursu organizowanego na facebookowym koncie Golden Rose. Dopóki nie wybije północ, jeszcze stylizujemy się na Brigitte Bardot. Znakiem rozpoznawczym aktorki są długie blond włosy, zwykle mocno natapirowane. BB poza tym lubiła podkreślać swoje oczy. Do historii przeszła jako jedna z wielkich seksbomb kina.


Długo zastanawiałam się, czy będzie w porządku z mojej strony brać udział w konkursie, ponieważ według niektórych to może wydawać się nie fair: dostać wyróżnienie i startować ponownie. Ale uwierzcie mi, ta zabawa przemożnie mi się spodobała! Umożliwia rozwijanie swoich umiejętności; traktuję to jako kolejne wyzwanie i wielką radość, bo kocham to, co robię. Ewentualne nagrody to jedynie miły dodatek i pewien symbol docenienia. Skoro w regulaminie nie ma zapisu o zakazie ponownego brania udziału, to uznałam, że nie zaszkodzi spróbować mi ponownie. :-)


Tak jak na załączonym obrazku prezentującym BB, postawiłam na mocno podkreślone oko. By spotęgować efekt, dołożyłam sztuczne rzęsy. Natomiast usta - śladem za aktorką - potraktowałam szminką w kolorze delikatnego różu. Ale za to podkreśliłam je konturówką. Użycie tego - niestety - zapomnianego dość kosmetyku potrafi zdziałać cuda z nimi - dawać wrażenie pełniejszych, uwypuklonych warg. :-)

 



Kosmetyki:
Cienie: paleta Sephora, paleta Sleek Acid
Eyeliner: Rimmel Waterproof Gel Eyeliner (nr 001 black))
Mascara: Classics 3D Lash Defined Mascara
Rzęsy: KillyS
Kredka: Sephora; IsaDora, Inliner Kaja
Róż i brązer: Sephora
Szminka: AVON, "Idealny Pocałunek" (Lovey Dovey Pink)
Konturówka: Pierre Rene, Lipliner Waterproof (08)
Odkąd wzięłam udział w mojej pierwszej makijażowej akcji, bardzo mi się ta idea spodobała. Do tego stopnia, że kiedy na jednym z blogów dostrzegłam, iż Milomanii organizuje już coś takiego od kilku tygodni, niezwłocznie postanowiłam dołączyć. Niestety, załapałam się w zasadzie na końcówkę, bowiem to przedostatnia tura, ale wielką radochę sprawi mi wykonanie tych dwóch finalnych makijaży. :-)

W tym tygodniu obowiązuje motyw "Kosmos/Galaktyka". Początkowo kombinowałam coś w granatach i srebrach, ale cały czas czułam, że to nie jest TO. Zapytałam więc Mojego Kochanego, z czym kojarzy mu się kosmos. A on wyszukał w sieci zdjęcia mgławic i pokazał mi je. Właśnie, słynny już pattern "galaxy"! To był strzał w dziesiątkę. Od razu narodził mi się w głowie pomysł. Czy udany? Ocenę pozostawiam Wam. :-)


Wczoraj pisałam Wam o felernym cieniu z Bourjois, okazało się natomiast, iż kosmetyk ten nadał się jak znalazł do mojego makijażu. Mianowicie oprószyłam nim delikatnie powiekę - jego wszędobylskie drobinki brokatu "robią" mi za gwiazdki i nawet jeśli się obsypią nieco pod oko, nie będzie wielkiej szkody. :-) Dla wzmocnienia efektu galaktycznego nakleiłam kilka gwiazdek w okolicach skroni.


Cienie: paleta Sephora, paleta Sleek Acid; Bourjois (nr 75 - bleu pailettes)
Mascara: Telescopic Explosion, L'Oreal (blackest black)
Kredka: Sephora (czarna); Essence Long Lasting Eyepencil (17 - Tu-Tu-Turquoise [niebieska])

Troszeczkę minęło od ostatniej kosmetycznej recenzji, tak więc nadrabiam braki w tym względzie. Tym bardziej, iż mam parę nowych kosmetyków - kilka perełek, ale też kilka niewypałów, o których będę w miarę możliwości pisać.

Niedawno udało mi się nabyć ów cień marki Bourjois. Firma z długoletnią tradycją, cieszy się renomą, produktów nie ma najtańszych... Prawdę mówiąc to mój pierwszy kontakt z "Burżujką".

Na pierwszy rzut oka moją uwagę przyciągnęło piękne, bardzo eleganckie opakowanie kosmetyku. Przypomina mi taką jakby toaletkę z szufladką. Po naciśnięciu na guziczek mamy następujący widoczek:


W kwestii wizualnej producent zadbał praktycznie o wszystko, by pod tym względem trafić w gusta klientek - ładnie wyeksponowany cień i praktyczne lustereczko ukryte pod pokrywką. Do kompletu teoretycznie brakuje aplikatora, ale osobiście nie przepadam, gdy do tego typu produktów dołączają wyjątkowo nieużyteczne - jak dla mnie - pacynki.

Niestety, przechodząc do dalszych kwestii recenzji, kończą się zachwyty. Po Bourjois spodziewałam się naprawdę dobrej jakości cienia. A ten niestety jest słabo napigmentowany - tak marnie, iż ciężko mi w ogóle określić jego trwałość. Posiada mnóstwo brokatowych drobinek, które w kilka chwil osypują się na całą twarz. Raczej nie brzmi to zachęcająco... Zgodnie z moimi przypuszczeniami, jego stosowanie będzie bardzo sporadyczne.


Dostępność marki Bourjois stacjonarnie jest dość ograniczona. Nie każda drogeria sprowadza ich kosmetyki. Ja cień ten kupiłam co prawda taniej (za 9.90) - niż takowe mają w zwyczaju kosztować -  bowiem jest uszkodzony (ma lekko popsute zapięcie, ale to nie przeszkadza w choćby najmniejszym stopniu w użytkowaniu). W takiej kwocie udało mi się go nabyć na Allegro.

I jeszcze jedna rzecz. Z wielką przyjemnością pragnę się z Wami podzielić moją radością - mój makijaż w stylu Audrey Hepburn z poprzedniej notki został wyróżniony w konkursie! Taka jestem szczęśliwa! I tu nie chodzi o nagrody - one są po prostu miłym dodatkiem. Wspaniale czuję się z tym, że ktoś docenił moją pracę i utwierdził mnie w przekonaniu, bym dalej się szkoliła i pracowała nad umiejętnościami.
Kilka dni temu marka Golden Rose na swoim facebookowym profilu ogłosiła konkurs pt. "Defilada gwiazd" z okazji dziesięciolecia istnienia firmy na rynku. Co siedem dni - przez okres dziesięciu tygodni - będzie obowiązywać kolejna znana kobieta, na którą należy się stylizować i wysyłać organizatorom swoje propozycje. Runda pierwsza dotyczy Audrey Hepburn - aktorki znanej nie tylko z wielkiego talentu, ale również niebywałej urody.


Kiedy analizowałam zdjęcie-ściągawkę, zastanawiałam się, jaki kolorek na powiekach ma Audrey. Niby to złoto, niby to srebro, albo coś pomiędzy. Ostatecznie zdecydowałam, iż w mojej wersji oczka będą złote. Mocno złote... :-)




Usta również zrobiłam delikatnie różowe, ale resztę potraktowałam troszeczkę luźniej. Także u mnie opadają włoski na twarz, ale u Audrey są one idealnie proste i gładkie, u mnie troszeczkę niesforne i pofalowane. Nie chciałam, by to była 100% kopia - bo zresztą nie jestem sobowtórem aktorki - lecz by stylizacja miała coś "mojego" w sobie.



Postanowiłam spróbować swoich sił w zmaganiach, choć nagrody nie są moim priorytetem. Wielką przyjemność sprawia mi malowanie i szkolenie swojego warsztatu. To również dla mnie wspaniała okazja na odnajdywanie swoich inspiracji.

A oto lista kosmetyków, jakie zostały użyte:
Cienie: paleta Sephora, pigment MAC Pastorale
Eyeliner: Rimmel Waterproof Gel Eyeliner (nr 001 black), Ingrid (złoty, niestety numerek starł mi się z opakowania)
Mascara: Classics 3D Lash Defined Mascara
Kredka: Sephora (czarna); IsaDora, Inliner Kajal (biała)
Róż: Sephora
Szminka: AVON, "Idealny Pocałunek" (Lovey Dovey Pink)

Maty od dawna mnie kusiły. Jednakże nigdy w łapki mi nie wpadały lakiery o tym wykończeniu, gdy buszowałam po drogeriach. Aż pewnego dnia trafiłam na fioletowy od Golden Rose. Ale pokażę go Wam innym razem. Przekornie zacznę od tego, który z matowych jest drugim w mojej kolekcji. Tak więc przedstawiam Wam szaraczka o numerku 108.


Firma Golden Rose w swojej ofercie ma dwie linie matów - standardowy i "matte velvet". Akurat ten, co Wam prezentuję, pochodzi z tej drugiej serii. Jak nazwa wskazuje, ma imitować aksamit. Cóż, może to kwestia koloru, ale miałam już aksamit na paznokciach i wykończenie tego lakieru dalekie jest od zapewnianego efektu. Powierzchnia natomiast po wyschnieciu daje powiedziałabym połowiczny mat, połowiczny błysk. Coś pomiędzy. Barwa lakieru także nie moja - prawdę mówiąc spodziewałam się czegoś ładniejszego, bo choć nie lubię szarego koloru, to pomyślałam, iż może wykończenie przynajmniej mnie powali. Osobiście nie mogłam się doczekać, aż odpryśnie bym mogła go wreszcie zmyć... :-)


No właśnie, minęły cztery dni i żadnych odprysków, tylko standardowo starły się czubki. Ale już po trzech dniach zauważyłam, iż połowiczność efektu przesunęła się w stronę błysku, więc lakier matowy przestał takowym być. 

Kwestia innych czynników wypada u niego na plus. Schnie szybko, kryje świetnie po jednej warstwie (dowód na zdjęciach :-)), cena również nie należy do wygórowanych (7.99 za jakieś 11 ml produktu). Dostępność? No na pewno na stoiskach GR znajdziecie całą gamę kolorystyczną, u mnie w drogeriach znalezienie tej serii to kwestia przypadku - jeden zawieruszony egzemplarz na krzyż... :-)